Duże miasto przytłacza zwykle, stolica tym bardziej. Dla człowieka z prowincji, co rozpychać się w tłumie nie umie. Oj tam, oj tam, od razu nie umie, ale się nauczy;-) Nie ważne czy to Warszawa, czy Paryż. Ludzie zabiegani, wpatrzeni w jakiś punkt, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Myślą o pracy, o powrocie do domu, o obowiązkach. Nie ma ich tu, są tam. Dużo white collar workers, w końcu biznes is bisnes.
Przebywając jednak dłużej w obcym mieście można sobie wydeptać jakieś własne ścieżki, często zresztą prowadzące donikąd. Moja kolejna wizyta w Paryżu, rokroczna, od lat kilku powtarzana rytualnie prawie na Święta, była okazją do odświeżenia wspomnień, odkurzenia ścieżek, szczególnie tych wydeptanych przez turystów;-)
Dzień pierwszy - przyjazd
Jak zwykle - Charles de Gaulle wita. W samolocie, w Air France coraz słabiej jeść dają, jakaś kanapka mimo, że pora u nas obiadowa. Wina francuskie, różnej jakości, od dużych producentów. Wizyta przy łuku triumfalnym, triumfują to chyba teraz Azjaci, nam się trzeba na kryzys przygotować. Ale tu na Polach Elizejskich tego nie czuć. Przepych jak zwykle i rozmach. Pod Łukiem Triumfalnym, tym nowym, Concorde co się zowie, a nie Arc de Triomphe klasycznie, świętujemy już Boże Narodzenie - ser sabaudzki i wino, mięso zaś katalońskie, duży rozgardiasz, styl bawarski.
Dzień drugi - odnajdywanie przeszłości
Czasem jednak się nie uda. Zamiast restauracji la Table Joela Robuchona, mamy w tym samym miejscu Tablette, przy czym to tte małymi dodano, choć firmuje je już jakiś Azjata - Nomicos, a może i Francuz w końcu Jean Michel. Nie ma już gdzie jeść, trzeba iść do sklepiku do Turka, a może do Chińczyka obok? Choć kusi Bank Owoców Morza, ale przecież gdzieś opodal była Stella, także znana z tej specjalności. Na deser obowiązkowa wizyta w boulangerie po pain chocolat aux amandes (ciastko czekoladowe z migdałami) i espresso.
Dzień trzeci - Grains Nobles ciągle nobliwe i co ważne ciągle działa
Bar au vins, inicjatywa Pascala Maqueta, znana chyba każdemu winnemu freakowi w Paryżu. Znaleźli tu swoją przystań Kanadyjczycy, znaleźli i Niemcy (ci co są wg Rurale wszędzie). Wszyscy młodzi, wszyscy dynamiczni, na winach się znają, z chęcią siebie i innych uczą. Gości tu też Michel Bettane, znany kiedyś z Revue du Vin de France, teraz na własną rękę działa z Desseauvem. Gości na specjalnych prawach, trzeba przyznać. Można powiedzieć, że pracuje. Potem dopiero z Pascalem biesiadują sobie, zawsze coś dobrego otworzą, ewentualnie burgundy z Domaine Romanee Conti dopijają. Można do nich zajrzeć bezwstydnie: http://www.grainsnobles.fr
Dzień czwarty - Stella, czyli gdzie Victor Hugo nie bywał
A miał blisko, po drugiej stronie ulicy mieszkał. Tyle, że rozminął się ze Stellą w czasie. Kelner z Indii pewno, szybki jak błyskawica. Odradza Sauvigon Marionneta, bo to słabe wino jest, weź pan Muscadeta, to luks. No i ma rację, do owoców morza jak znalazł. Obok biznesmeni, no photo, o ważnych sprawach, przy jedzeniu i piciu rozprawiają. W tle obrazek. Różne postaci. Jak my ze SstarWines. Widzę Rurale co tańczy na stole, Markiza co krawat poluzował, Peyotla co biesiadę rozpoczął. Złudzenie.
Dzień piąty - Roman, eee Kąti
Gratka. Choć rocznik znowu trudny. Najpierw trafiłem na szóstkę, a teraz ósemka, zbiory małe, koncentracja duża, klasyk gatunku, na lata, nie na dziś. Zobaczymy? Dobrze, że kolejny dzień to odwiedziny Roberto Voerzio z Piemontu, może czegoś dobrego człowiek w końcu się napije, bez domysłów. Póki co siedzę z Kanadyjczykiem i gadam, też ma chłopak stronę - łądną, na WordPressie, filmy nawet nagrywa jak Gary Vaynerchuck, choć mówi, że nie ma tego talentu, swady co Gary. Cóż, sami sprawdźcie - http://www.decouverteduvin.com/ jak się sprawdza Roman, eee... chyba Aleksander... Kąti?
Dzień szósty - karuzela, karuzela
W Luwrze ta karuzela, a na niej degustacja, w głowie od nazwisk może się zakręcić. Dużo znanych nazwisk: http://www.grandtasting.com/ choć znowu na szampany Clos de Goises Philipponnat i Clos de Mesnil Kruga się nie załapałem. Too late. Jak kiedyś na Vieilles Vignes Francaises, bodajże Bollingera. Może kiedyś? W końcu trzeba mieć o czym marzyć. A to Clos de Goises, to fajna górka nad jeziorem, pewno kaczki pływają, a może i gęsi? Sauternesa powinni tam robić;-)