To był piękny poniedziałkowy poranek w Cannes, kiedy zawitałyśmy do sklepu Leclerc w poszukiwaniu genialnego St Emilion rocznik 2001, którego najwyraźniej nakład się wyczerpał (kosztowało tylko 6 euro i było niebianskim trunkiem - miałam okazję smakować).
Rozczarowanie ustąpiło kiedy w oko wpadła nam fantastyczna butelka najprawdziwszego na świecie "gównianego wina" (dla niektórych wina z hipermarektu to zapewne tylko vin de merde)
Niesamowity urok etykiety z mucha skradły nam serca....nie żal było 9 euro za "wino filozofów". Widziałyśmy jeszcze wersję kolekcjonerską z kartonikiem i zapewne innymi gadżetami za podwójną stawkę, ale aż tak zauroczone nie byłyśmy.
Nie samym winem, ale sposobem na jego promocję jestem zauroczona. Zła sława win z Langwedocji ciągnie się za nimi tak bardzo, że tamtejski winiarze przestali udawać, wypuścili na rynek vin de merde. Ryzykowne, ale myślę, że odniosło sukces. Człowiek zawsze będzie chciał spróbować czegoś nowego. Najlepiej jak to coś jest określane jako gówniane wino. Przepłaca się zatem za butelkę trunku, który fakt jest dobry....ale za takie pieniądze spodziewałam się mocniejszych wrażeń smakowych.
Seria vin de merde rzecz jasna ekskluzywnie limitowana - dla prawdziwych konserów