Tak naprawde to jest to ciagle ta sama chmura, islandzka, choc teraz juz europejska. Lot z Frankfurtu, gdzie na lotnisku kusily flaszki Margaux i Lafita 2007 za ok. 400E, zwekslowal na polnoc.
Norwegia, Grenlandia, w koncu Calgary. Miasto nudne i brzydkie przynajmniej wg mieszkancow Vancouver. Gdy sie je opuszcza jadac w kierunku Banff ma sie niestety podobne wrazenie. Masa nijakich domkow, jak z matrycy, cietych z metra, przytlacza i nuzy. Banff to inny swiat. Troche przystanek Alaska, gdzie los przyjdzie pod dom, kaguar sie blaka nad strumieniem, inne duze koty plochliwie przebiegaja ulice, a swistaki nasluchuja wiesci. Z drugiej strony to troche nasze Zakopane, ew. blizej bo mniej tlumine Cortiny d'Ampezzo. Luksus widac golym okiem. Mniej jednak za to szpanu i lansu. Wracajac do chmur, ciemnych zreszta, ktore zebraly sie niestety tylko dla mnie nad festiwalem wina w Banff.
Przybylem spozniony, choc zadny wrazen. Wizytowka ze Stalinowska Kvanchankara lezala na ziemi, dziewczyny sie smialy, a jakze, nieco halasliwie, mialy tez wiele niestandardowych pomyslow na powrot do domu, np. na zderzaku jeepa, nawet sie przymierzaly. Kartony i porzucone flaszki walaly sie na wielkiej sali, jakby balowej, w hotelu zamku w stylu szkockim, czyli Fairmont Springs Hotel (blizniaczy nad Lake Louise, gdzie smigaja narciarze na ichnim puchu, do 10m!). Tu leży rodański Gigondas, tam stoi, ale ledwo, ledwo lokalny Baco Noir...
Smutne to trochę, choć przecież bal nie trwa wiecznie. Nikt na nas nie będzie wiecznie czekał. Przypominają mi się wojenne historie Saint Exuperry'ego. Tam wystarczyło kilka godzin, aby zamiast lotnika, na jego kobietę doczekał się ktoś inny. W wojnę jednak wszystko dzieje się dużo szybciej. Ważna jest jednak chwila oraz to aby w odpowiedniej chwili znaleźć się w odpowiednim miejscu. Ja się nie znalałem, choć może jednak tak? Fairmont Springs Hotel to jednak niebywałe miejsce. Nawet opustoszałe robi wrażenie.
Z suto zastawionych wcześniej pańskich stołów coś dla mnie jednak skapnęło, choć nie to było tego wieczora najważniejsze. Henryk z Pelham zostawił dla mnie Meritage, wiejskie i przaśne w charakterze soczyste wino, a jego odmianowe Baco Noir pachniało ciekawie i intrygująco, ale nikt mnie nim już nie poczęstował. Wszyscy bowiem zajęci już sprzątaniem. A które z prezentowanych tego wieczora win było najlepsze?
Nie wiem jednak czy to ważne. Często wybór jest nieobiektywny i uwarunkowany pozawinnymi okolicznościami. I dobrze. W końcu nie można wiecznie gonić za mitem, za kolejną flaszką za 99PP, za zaliczeniem setki win. Warto jednak na degustacjach czasem się zatrzymać. Bywa, że przy stoliku człowieka ze złamaną nogą;) Tak poznałem Anselmo Guerrieri Gonzagę, z San Leonardo, z którym przegadałem degustację Wine4You, nieciekaw innych, kolejnych być może lepszych win.
Wracając na festiwale pogorzelisko. Które wino było najlepsze? Tu zupełnie nie to jest istotne. Pamiętam degustację na której wszyscy cisnęli się do wina o nazwie Sexy (różowa etykieta!), które wcale sexy zresztą nie było. Liczy się marketing, etykieta, wabik, o czym pisała ostatnio Ewa Rybak na MojeWina, cyt. "etykieta to wabik, zupełnie jak piórka u pawia, jak głęboki dekolt, paznokcie w kolorze Ferrari czy woal dekadencko pysznych perfum". Przyznam, że i mnie wabią etykiety, choć lubię jak to jest jednak połączone ze spodziewaną niezłą jakością wina. Co będę język strzępił, lepiej sami zobaczcie jak etykietuje się wina po tej stronie Atlantyku.