Podstawowe źródło wiedzy wielkomiejskiej, ekranik CityInfo w metrze, mówi nam dziś: uspokój serce idiotę, co chce wciąż tam i z powrotem. “Chcę już na Łotwę”- napisała mi ostatnio koleżanka z Berlina, Łotyszka- “tu jest mi za dobrze, wyobraź sobie, że sprzedaję caipiroskę i w czasie pracy mogę ją pić”.
Dziś będzie rzewnie i wspomnieniowo. W poszukiwaniu utraconego Miasta.
Pierwszym z szoków w metrze berlińskim było dla mnie zobaczenie, że dwóch czarnoskórych chłopców popija Becksa. Taa, zaraz ich zgarną- myślałam. Przyjechałam tam w październiku z walizką i plecakiem, ze strachem i z rozbudzonym wcześniejszymi wizytami zachwytem. Berlin jest miastem wymarzonym do uprawiania mojej ulubionej formy spędzania czasu, streetingu (łażenie, włóczenie się- tłum. aut.), a okazja po temu nadarzyła się doskonała- Dzień Zjednoczenia Niemiec. Miasto było opustoszałe jak po wojnie, bo wszyscy udali się w okolice Bramy Brandenburskiej, gdzie jedli, pili, śmiali się. Pamiętam tę przestrzeń jako przestrzeń nabrzmiałą od śmiechu, radości, jako lekką bańkę, unoszącą się w sercu Brandenburgii jak kuleczka gazu w piwie. Złe już było, zdawali się mówić berlińczycy, teraz jest dobre, cieszymy się tym.
Potem, w czasie brandenburskiej zimy, wiosny i lata, nie raz i nie dwa uczestniczyłam w sympozjonach i rytuałach żegnania starego i witania nowego tygodnia. Byli Niemcy, Żydzi, Duńczycy, Arabowie, Nowozelandczycy. Siadało się gdzie tylko międzynarodowa dusza zapragnie, korzystając z możliwości degustacji trunków w miejscach mniej i bardziej publicznych, i gadało, gadało, gadało… Tylko tureccy mężczyźni mieli swoje enklawy, prawie niewidzialne od unoszącego się dymu bary, gdzie w swoim hiperzmaskulinizowanym gronie grali w karty i mówili o tajemniczych sprawach. Mieli swoją Yeni Raki, piwo Marmara i wino o czarownej nazwie kavaklidere. Gęste od tych miejsc ulice poprzetykane były lokalami bałkańskimi, fioletowymi od śliwowicy. Wszędzie jednak, jakkolwiek pielęgnujące rodzimą tradycję miejsce by to nie było- królował Becks.
Picie berlińskie jest pełne radości, nieskrępowanej uciechy z karnawału, który może pojawić się zawsze- w środku tygodnia, pod jego koniec, z okazji narodowego święta. Becksa i wino rose pije się po pracy na ławce lub na trawniku, w kubeczkach, zagryzając własnoręcznie poczynionymi wiktuałami piknikowymi. Sklepy są zamykane o ludzkiej porze, parki przygotowane na deptanie i krzyki. I właśnie to chcąc zabrać, tę atmosferę na tak, totalnie aprobującą rzeczywistość w aktualnie danej nam postaci- przedstawiam na koniec kolczyki-talizmany. Jedyne w swoim rodzaju.
Comments
Amerykanin w Berlinie
Przyznam, że dawno tam już nie byłem. Ostatnio jak go pamiętam to przypominał wielki plac budowy. Odeślę więc do fotek dopiero co uchwyconych obiektywem. Ich autor to Soliman Lawrence, dziecko kwiatów, filozof z wykształcenia, fotograf z zamiłowania. Amerykanin z Florydy. Kiedyś w Berlinie, nigdy w Paryżu, teraz we Wrocławiu. Spadł jak grom z jasnego nieba, znaczy desant. Dziś jeździliśmy rowerami po wałach wzdłuż Odry, tylko w jednym miejscu nastąpił obryw ziemi, a worki z piaskiem często można spotkać. Wydaje się, że już po powodzi.
Soliman Lawrence
Strona Solimana Lawrence'a jest tutaj http://www.solimanlawrence.com/index.html
Flute i carrywurst
Lubię to miasto. Zobaczyłem je jednak inaczej. Utopione w melancholii, ciszy. W takim zatrzymaniu się. Znajoma Niemka wielokrotnie chciała z niego uciec. Oderwać się. Robiła różne, desperackie czasem rzeczy. Nigdy jej się nie udało.
Na Savignyplatz stoi tradycyjna berlińska buda z kiełbasami. Tyle że do carrywurst można zamówić małą butelkę szampana. Stoi taki lokales, na papierowym talerzu wyciera kajzerką keczapowy sos, trzymając kieliszek typu flute. Cały Berlin.
Becks
Kiedyś lubiłem, ale w Polsce coś nie wyszło. Jadę na Berlin. Na Becks'a. W Charlottenburgu czy na uliczkach Kreuzbergu, smakuje najlepiej, jak sądzę, jak wierzę. Od dzisiaj... Ale to i tak po powrocie z Węgier. Z Somlo, Badacsony... Najpierw wino. Ale tekst inspirujący, przedni! Mogę prosić o dokładkę?! Pozdrawiam!