W winach wzmacnianych najciekawsze jest ich trwanie w czasie. Przy całej ułomności każdego uogólnienia można powiedzieć, że linearne wczoraj, dziś i jutro, mają za nic. Istnieją w innym świecie, w którym czas jest czymś w sumie mało istotnym, właściwie kompletnie nieważnym. Choć słabo się na nich znam, nie próbowałem zbyt wielu etykiet i nie znalazłem wśród nich czegoś co mógłbym nazwać benchmarkiem, to jest świat, którego eksploracja może sprawić naprawdę niewysłowioną przyjemność.
W niewielkiej knajpie na południu Warszawy próbowaliśmy następujących rzeczy:
Zadebiutowaliśmy degustując oliwę. W kieliszki do likieru rozlaliśmy oliwę Aubocassa z Majorki, którą robią ci sami ludzie odpowiedzialni za riojańską Rodę. Ciepła, troch trawy, orzechów, pluszu. Okrągła, delikatna, łagodna, dojrzała oliwa. Bardzo dobra. W Polsce sprzedaje ją Mielżyński GmbH:)
Potem przyszedł czas sherry. Najpierw świetne amontilado od Romate o nazwie NPU. Smukłe, wyciągnięte, bardzo wytrawne. Niespecjalnie rozpieszcza aromatami. Z czasem wypełnia się, nabiera siły, mocy. Jest w nim duma, brakuje uprzedzenia. Bardzo mi się podobało. Do kupienia w wina.pl za prawie 100 zł (palomino, które osiągnęło 18 proc.)
Niestety przyszły gorsze chwile. Znów sherry od Williams & Humbert zrobione dla sieci Marks & Spencer. Zleżałe, nieco zatęchłe, puste i nieco mydlane. Amontilado za 16 zł. Raczej nie (medium dry i 16 proc.).
We wzmacnianiu doszło do chwili przerwy. Próbowaliśmy Saffredi od Elisabetty Geppeti. Toskański supertoskan z Maremmy. Z 2006 r. Za młode pewnie, jeszcze zamknięte. Bardzo ściągające, zero toskańskiej słodyczy, niczym nie podkręcane. Ciche. Trzeba poczekać. Gdzie i za ile, tego niestety nie wiem.
Przyszedł czas na słodkie. Le Serrat od Sarda Malet z Rousillon. Jest bursztyn. W nosie dużo powietrza, lekkie, z tyłu lekkie utlenienie. Bardzo przyjazne, łatwe, bliskie. Mocne, bogate, ale niegłupie. Ładnie powiedział wein-r - jak miazga winogronowa. Może kwasu za mało. Rivesaltes z 1998 r. Za młode:) Vin Doux Naturel zrobione z szarego i białego grenache (16 proc.). Do dostania za blisko 75 zł, niestety w Londynie, w sklepach sieci Lea & Sandeman.
Kolejne Rivesaltes od niejakiego R. Mounie. Nectar du Prieure. Obłęd bo z 1955 r. Wciąż młode. Właściwie nieśmiertelne. Jak Catherine Deneuve w „Les Predateurs”. Dużo bardziej złożone niż poprzednie. Kmin, herbata, pasta. Znakomite (16 proc., ale z czego nie wiadomo)
Pora porto. Napierw bardzo świeże, bardzo słodkie, mocne, ciemne, niesione dobrym kwasem Quinta da Cavadinha od Warre's z 1987 r. Potęga owocu. Wiśnie w czekoladzie. Oficjalny dostawca na dwór królewski w Danii. Mały kraj, w którym świetnie wiedzą co dobre. Butelka nie wiadomego mi pochodzenia.
Potem porto w wersji ruby od Niepoorta. Junior. Nikt tu się nie patyczkuje. Znów ciemność i moc, ale jednocześnie prostota i chwalebny brak nachalności. Kohei nie patyczkował się i wprost stwierdził że to najnormalniejszy w świecie słodki zajzajer (import Atlantiki, na półkach w sklepach za ok. 90 zł).
I wreszcie chyba najlepsze porto wieczoru. Quinta dos Malvedos od Graham's z 1998 r. W nosie eukaliptus, truskawki, porzeczka, wspomnienie babcinego dżemu, dzieciństwa, niewinności etc. Inni zaczynali już szukać cygar i skórzanych foteli, żeby zacząć wspominać czasy Kompanii Wschodnioindyjskiej. Różne skojarzenia przychodziły do głowy. Świetne (sprzedaje je Centrum Wina; nie wiem dokładnie za ile, ale skoro to CW to pewnie kosztuje niezłą sumkę).
I tak to wyglądało. Warto mierzyć się z takimi winami. Dobrze że są. Trudno się z nimi nudzić.
Comments
Gorzkie gody.
Tak mi się skojarzyło, ze słodyczą zresztą, nie wiedzieć czemu;) Fotkę dałem za dużą, a potem jeszcze numer odpaliłem przez pomyłkę. A jego numer wyszedł mi 666, dacie wiarę? Rosemary by się nie ucieszyła, oj nie...