Pisze Kohei na swoim blogu Winobranie. Muszę przyznać, że kolejny raz mamy wiele podobnych wrażeń. A drugie tyle odmiennych Natomiast w przypadku niektórych win tylko on mnie rozumie, ot bratnia dusza
Burgund od hrabiego mu się spodobał. Mi też. Ciekawe co na to Markiz? Dodam, że w zaciszu domowym przeglądanie w dnie butelki nie mniej mi się podobało.
Wreszcie Kohei zrozumiał, że la Tour Carnet, to niedobre wino jest. To cieszy, bo początkowo wraz z Markiem nim się zachwycał, co mnie nieco dziwiło. Tym razem w triumwiracie z Winerschem byliśmy nieco zniesmaczeni. Nie wiem jak inni? Podobno za Magreza gorsze, choć niby punktowo lepsze, ot dziwy, cuda
Moje Chateau de Brens mu się spodobało i już go lubię. A serio to mi tam cienizna, czy dojrzałość, ew. jesienno-spiżarniane aromaty nie przeszkadzają, aby kręgosłup kwasowo-garbnikowy nie był przetrącony! To jest różnica między tym winem a la Tour Carnetem. Fundamentalna! To się pić dawało, tamto można jedynie spróbować. Cieszę się, że Winerschowi chyba też się podobało, a przecież wina francuskie to On!
Co do tego zgoda. Podobnie uważa Anna Wakulik w Cinema Paradiso: Znamy się mało. Najpierw może więc powiem coś o sobie. Na imię mam Ania. Urodziłam się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku w kwietniu. Właściwie to w pierwszej połowie kwietnia. Dokładnie dwunastego kwietnia. W Gdańsku. Może będziemy mieli wkrótce okazję Annę i Gdańsk bliżej poznać. Póki co warto wybrać się do Trójmiasta na wino, choć może Leśny Dzban zostawmy innym. Niekoniecznie też trafić tam trzeba po to, aby ochrzcić jakiś statek. Choć rozbić tak sobie Veuve Clicquot na jakiejś burcie czy dziobie okrętu, to chyba każdy by chciał... oprócz tych co woleliby wypić je na miejscu, rzecz jasna z gwinta;)
Wtedy ważniejsze było z kim go próbowałem, niż to jak smakował. Andrzej Daszkiewicz jeszcze w Toruniu zabrał nas po spotkaniu winno/literackim i przedstawił Markowi Bieńczykowi. Już nikt nie pamięta czy to był 1993 czy 1998 rocznik Chateau Musar. Powiedzmy, że 1993. Ale to nieważne. Marek wyciągnął ze skarpety Guirade Graillota, nieskazitelna winifikacja, bardzo dobre wino, do skarpety nieco nie pasowało, chyba, że to był Versace. Ale co z tego, jak przy chaotycznym, nieco wadliwym Musarze wyciągniętym z piwnicy przez Andrzeja, kupionym gdzieś na londyńskim lotnisku, tamto wydało się banalnie przewidywalne (nawet w ciemno można było z łatwością odgadnąć, jak wzorzec z Servres;), dopowiedziane do końca. Musar zaś żył i falował, zarazem zachwycał i odrzucał. Warto było się nad nim zatrzymać, skłaniał do rozmowy, refleksji...
Zaboleć to może posypana solą rana...a tu mnie najzwyczajniej szlak trafił! I nauczka płynie prosta: jak coś robisz to rób to dokładnie. Następnym razem przyniosę pół butelki jak już się wystarczająco upewnie, że wszystko jest ok!
Zabolał mnie korek w Grand Puy Ducasse... sam mam zadołowane takie wino (tylko chyba inny rocznik). Chociaż, z drugiej strony, przez lata dołowania to wino dało mi już i zapewne jeszcze da tyle radości i dumy z jego posiadania, że już nawet może być korkowe, albo może go wcale nie być. I tak się opłacało
Poza tym gratuluję pięknej degustacji i zazdraszczam Angelusa.
A Burgund - sądząc po moich doświadczeniach - na pewno nie był zamknięty, tylko po prostu słaby (on tak miał).
Maciej Sierpiński oraz polscy winiarze próbowali szwedzkie rondo Lukase trzy lata temu w trakcie imprezy organizowanej przy współudziale The International Association for Northern Viticulture. Relacja z tej niełatwej degustacji znalazła się tu
Zwykle sami jak Rurale wybieramy miejsca gdzie jadają miejscowi. Tym bardziej byliśmy przerażeni anglosaską komitywą w la Table... tym bardziej, że żaden facet to ni był Clooney;) A jak jeszcze zachwycali się ziemniakiem i to do tego w wersji puree! U nas w byle góralskiej knajpie podają przecież pysznego ziemniaka w mundurku w sosie czosnkowym, a do tego nikt na niego wcześniej nie siada:) No ale nie próbowaliśmy więc nie ma co się czepiać mundurka, waląc na oślep steretypowym Jankesem czy Angolem, dla którego byle lepsza frytka jest pyszna.
W swoje degustatorskie możliwości często wątpię, choć częściej z właściwą mi butą feruję wyroki, dlatego degustowanie w towarzystwie Sstarlet sprwadza mnie na ziemię. Ona, która z wiejskiej tradycji rodzinnej wyniosła haut cuisine nie osiągalną dla większości domostw i restauracji (przepiórki, dziczyzna, baranina jej już dawno się przejadły), a o czym mogłem się przekonać jak co roku odwiedzając w święta jej rodziców. Dlatego próbowanie potraw w jej obecności jest dla mnie największą przyjemnością, a jej słowa wyrocznią!
Nawiązując do tematu, który poruszył Rurale. Pytania czy będziemy w stanie docenić to co próbujemy. To odpowiedź na to pytanie znalazłem podczas ostatniej degustacji DRC. Raczej nie! Większość z normalnych osób nie wiedząc, że to DRC poprosiła by o nalanie jakiegoś normalnego wina, narzekałaby na brak ciała, nawet jak na Pinota. Ci co spróbowali ciut więcej win, jak ja np., zatrzymałaby się na poziomie wskazania na pewne wady i niedociągnięcia. (Piszą, że kwiaty, dla mnie czasem one były nieco plastikowe.) Fakt, że te wady dostrzegła uznałaby ona za powód do chluby i dalej by nie poszła. W końcu jak pisał MdCC tak miło i po polsku jest dokopać wielkiemu;) Z drugiej jednak strony wina DRC miały urok niewątpliwy i szczerość oraz skromność Auberta de Villaine przez nie przemawiała. Podane do stału to one znikałyby najszybciej, nie wątpię, bo zwyczajnie smaczne były niesłychanie. No właśnie smaczne, ale idąc do restauracji za 200E czy na degustację za 400E chcielibyśmy się zapaść pod ziemię, najlepiej ze stolikiem, przeżyć oświecenie, po którym ruszymy do Tybetu... niestety w przypadku la Table i DRC miało to miejsce tylko przez chwilę... przy darmowej przystawce! Szkoda. Ale doświadczenia... bezcenne;)
A kto tak naprawdę stoi za świetną kuchnią czasami może nas zaskoczyć.
Zabawny zbieg okoliczności. Wczoraj na kanale Kuchnia.tv oglądałem jeden z filmów pokazywanych na ubiegłorocznym Food Film Fest. Żałuję, że w samej imprezie nie uczestniczyłem, bo zdaje się że to fajne wydarzenie. Jednak wracając do filmu. To był duński dokument pt. Smakując północ (Looking North for a gastronomic revolution). W skrócie chodziło o to, że szef jednej z miszelinowych restauracji w Kopenhadze, zaprosił kilkunastu innych szefów miszelinowych knajp z całego świata, żeby wspólnie przygotować obiad i kolację. Nie byłoby może w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że składniki wszystkich dań mogły pochodzić wyłącznie ze Skandynawii, których (przynajmniej tak deklarowali) niektórzy uczestnicy tego projektu nie widzieli nigdy na oczy. Film miał wymiar stricte promocyjny, czego nikt zresztą nie ukrywał. Chodziło o to żeby przedstawić Skandynawię jako ważny punkt na mapie świata sztuki kulinarnej (obok Nowego Jorku, Paryża, Londynu czy nawet San Sebastian, do którego bardzo chciałbym kiedyś pojechać), gdzie szefowie kuchni są kreatywni, otwarci, nowocześni, wyznaczający trendy.
Refleksje miałem dwie (tylko:). Pierwsza, dość banalna, opowiedziana po części już dawno temu choćby przez de Funes w komedii „Skrzydełko czy nóżka”. Autor duńskiego dokumentu jak mantrę powtarzał, że uwielbia proste jedzenie, zrobione ze świeżych składników, które pochodzą z miejsca (kraju, regionu etc.), gdzie przygotowany został posiłek (oczywiście w opozycji do fast-foodu, braku szacunku do jedzenia etc.). Podczas gdy żeby dostąpić możliwości spróbowania tego co lokalne, autentyczne, prawdziwe każdy z uczestników filmowanego przyjęcia musiał zapłacić, bagatela, 1600 euro. Tu znajduje finał ten absurd. Zresztą bardzo często podobnie jest z winem:)
Druga, to taka, że oczywiście sam chętnie wziąłbym udział w takiej imprezie:) Oczywiście jako gość, a nie jako szef kuchni, chociaż w domu to przecież ja jestem szefem! (przynajmniej tak mi się wydaje:). A tak bardziej serio, to kiedyś bardzo chciałbym spróbować takiej kuchni. Od razu jednak opadają mnie wątpliwości (nie tylko finansowe; pod stołem, jak zwykle, liczę pieniądze...). Czy byłbym w stanie docenić kunszt takich ludzi? Jakość tego co dostałem na talerzu? Odczytać co poeta miał na myśli? Czy mi, któremu największą frajdę sprawia talerz knoblauchsuppe w wytartym austriackim gasthofie czy wiadro pełne cozze w brudnym porcie w Pizzo (nie mówiąc już o tym co dobre, bo nasze:), mogłoby smakować to wielkie-małe coś, co dostałbym w miszelinowej knajpie? Tu mała dygresja. W jednym z dań pokazanych w filmie, dodano śmietanę, która wyglądała jak kawior, bo wcześniej poddano ją obróbce w ciekłym azocie. Zabawnie to wyglądało.
Może to jak z czymkolwiek innym? Na przykład jak z winem. Może dopiero po spróbowaniu 10 tysięcy etykiet możemy odważyć się i powiedzieć sobie (byle nie głośno:), że cokolwiek o winie wiemy? W przypadku restauracji z gwiazdkami Michelina, musiałbym w takiej sytuacji liczyć na inwestora z zewnątrz, bo inaczej zakończyłbym żywot postępowaniem upadłościowym. I dlatego nie wiem czy się wybiorę. Choć przecież Kopenhaga nie leży na końcu świata, a ponoć ma już 10 restauracji wyróżnionych przez ten znamienity przewodnik kulinarny.
PS. W filmie wystąpił przez moment sommelier. Posługiwał się okrągłymi komunałami (tak to jest jak się mówi o winie:) i pokazywał butelki, które wybrał. Etykiety migały jednak bardzo szybko i nie wiem w końcu czym popijali te posiłki za 1600 euro. Zapamiętałem tylko butelkę Quinta Sardonia od Petera Sissecka. No ale to też Duńczyk, więc jakoś mnie to nie dziwi, bo to oczywiście układ...
Chyba jednak dziś zakończę, czyli zgodnie z początkowym planem, bo jutro wyjeżdżam i nie będę miał pełnego dostępu do sieci. Wyniki jednak już aż tak się nie zmieniają, pierwsza czwórka od kilku dni na przedzie!
Zacytuję Peyotla: "Ciekawym jak została skonstruowana, trochę krótka mi się wydaje... tak na 1 rzut oka np. Aszu 6p Disznoko czy Il Poggione BdM mogłyby się załapać, a nawet to rose od StAndrea z Egeru... itd" i uderzę się w pierś, że Aszu od Disznoko winienem dopisać (choć stary i pewno już niedostępny rocznik, ale to żaden argument), podobnie jak i inne. Listę tworzyłem na podstawie wątku nt wina roku i ostarów, tworzona więc była poniekąd wspólnie, choć nie pamiętam już czy te wina tam się pojawiły? Na przyszłość przepuszczę taką listę przez sito i poczekam na inne sugestie. Tymczasem dopiszę jeszcze te wina aby miały szansę, zawsze można cofnąć i zmienić swój glos.
Tak mi się skojarzyło, ze słodyczą zresztą, nie wiedzieć czemu;) Fotkę dałem za dużą, a potem jeszcze numer odpaliłem przez pomyłkę. A jego numer wyszedł mi 666, dacie wiarę? Rosemary by się nie ucieszyła, oj nie...
Nie chodzi o to, że detektyw tropił i do pudła pakował, po prostu nie zgadłeś:( Deo coś na Sstarwines już o tym detektywie pisał,
ale gdzie??? Podpowiem, że to Olga, ale nazwiska nie powiem:)
Ja dotarłem tramwajem Całkiem przyzwoity środek transportu we Wrocławiu, choć coraz mniej niebieskich jeździ.
Jeśli chodzi o literatkę, a właściwie "Literatkę", to jest to taki lokal na prawo lub lewo, zależy czy wychodząc, czy wchodząc, od wrocławskiego Empiku na Rynku. Wino zdaje się posiadają w ofercie, ale ze względu na zagęszczenie literatów i literatek, zagęszczenie dymu sprzyja jedynie piwu lub szybkiej ucieczce w drastycznych sytuacjach.
No i do meritum, czyli literatury w baszcie. Legenda lub plotka głosi, że właśnie tam, dawno dawno temu, w przerwach między wykładami uniwersyteckimi oraz konsultacjami powstawały pierwsze karty opisujące przygody przedwojennego detektywa z Breslau, niejakiego Eberharda M.
Pierwsze miejsce: Lisini.
Drugie miejsce: Casanova.
Trzecie miejsce: GruVe Brundlmayera w sumie! z 116 punktami.
Trzecie miejsce ex aequo: Ramnista (tylko jeden punkt za GruVe!)
Ten tytuł to jedynie gra pozorów. W przypadku baszty nie chodzi wcale bowiem o filantropię, choć pokusa
myślenia w tych kategoriach po wysłuchaniu właściciela, czyli Abrama (stąd nazwa Abram's Place) jest dość silna.
No, ale jest też druga strona szklanki, znaczy literatki. Jak w grze szklanych paciorków u Hessego,
nic nie jest oczywiste, choć taktyka i strategia odgrywa dużą rolę! Ciekawe kto wygra.
Bo przecież nie chodzi o zbawianie naszego winnego grajdołka przez Dobrego Wujka z Ameryki.
Abram przyleciał i został na dobre. Walczy z systemem i wbrew wszystkiemu stara się przywrócić dawny blask
(nomen omen stara nazwa de Luz oznacza właśnie światło!) wrocławskiej baszcie przy Hali Targowej.
Wy winoluby możemy mu być za to jedynie wdzięczni. Nie jest jednak łatwo.
Póki co aby dotrzeć do wejścia baszty trzeba kluczyć. Tajemniczy strażnik w płaszczu i kapturze czuwa.
Czasem pomoże, czasem nie wpuści;) Nikt nie widział jego twarzy, jak u Bergmanna czy ostatnio u Wendersa;)
Może i Wam uda się go spotkać... Łatwo go jednak oszukać. Przemknąć niepostrzeżenie. Wystarczy przeskoczyć przez mur.
Nawiasem mówiąc to ciekawe jak dotarł tam MikPaw;) Jest też drugi strażnik, bardziej realny.
Ten tylko pomaga. Ale to jak uda Wam się zajrzeć do wnętrza baszty.
Wracając do win z baszty (bashta wines;) to oferta obejmuje wina od kilku mniejszych co nie znaczy gorszych importerów.
O wrocławskim Food & Wine wspomniał już MikPaw, są także butelki od MJA oraz Hermitage, plączą też się Vinariusowe
flaszki, czy jakaś zapomniana butelka z Domu Wina. Fajny wybór, choć dla mnie nieco drogo. Poniżej 10PLN zejść można
jedynie w kierunku win bałkańskich, co też jest niezłym wyborem. Szczególnie w przypadku wina Pro Corde dla Jana Serce
i innych "sercowych". Z sercem związane są także wina z Transylwanii oznaczone literą V. Też wpływają na krążenie.
Tętno z pewnością przyspiesza.
A z literatek (stare czasy;) też nie ma o się śmiać, ani się z nimi droczyć czy co gorsza walczyć. Już lepiej z nich albo z nimi pić;)
Literatura mocno jest wpisana w losy tej baszty, choć wino nie jest serwowane w literatkach, a w kształtnych kieliszkach.
Związek jest mocniejszy, bardziej praktyczny i przyziemny, niż można by przypuszczać... może ktoś odgadnie?
Podczas sztormu zmyci z pokładu wpadliśmy w odmęty morskie, głębiny Hatzidakisowych win i winnych eksperymentów. Gdy wydawało się, że nie ma już dla nas ratunku i pożre nas jakiś morski potwór np. gigantyczna nowozelandzka wielka malża, która pojawiła się jak na talerzu albo jej małżonek małż nagle w odmętach dostrzegliśmy jakąś zagubioną beczkę, francuską rzecz jasna w której szczęśliwie dotarliśmy do Parisa, zwanego też nie wiedzieć czemu Sigalasem. Z Paryża już łatwo, wiadomo Air France lata na Kretę, która reprezentowana przez Manousakisa przypominała raczej Australis Terra Incognita, stąd też Nostos, ale nasżą Atlantydą to ona z pewnością nie była. Straciliśmy na niej tylko jednego naszego człowieka, który stwierdził, że tu mu ciepło, tu mu dobrze, tutaj będzie się rozmnażał, tak więc osiedlił się tam i został na stałe. My zaś wyruszyliśmy dalej...
Pisze Kohei na swoim blogu Winobranie. Muszę przyznać, że kolejny raz mamy wiele podobnych wrażeń. A drugie tyle odmiennych Natomiast w przypadku niektórych win tylko on mnie rozumie, ot bratnia dusza
Burgund od hrabiego mu się spodobał. Mi też. Ciekawe co na to Markiz? Dodam, że w zaciszu domowym przeglądanie w dnie butelki nie mniej mi się podobało.
Wreszcie Kohei zrozumiał, że la Tour Carnet, to niedobre wino jest. To cieszy, bo początkowo wraz z Markiem nim się zachwycał, co mnie nieco dziwiło. Tym razem w triumwiracie z Winerschem byliśmy nieco zniesmaczeni. Nie wiem jak inni? Podobno za Magreza gorsze, choć niby punktowo lepsze, ot dziwy, cuda
Moje Chateau de Brens mu się spodobało i już go lubię. A serio to mi tam cienizna, czy dojrzałość, ew. jesienno-spiżarniane aromaty nie przeszkadzają, aby kręgosłup kwasowo-garbnikowy nie był przetrącony! To jest różnica między tym winem a la Tour Carnetem. Fundamentalna! To się pić dawało, tamto można jedynie spróbować. Cieszę się, że Winerschowi chyba też się podobało, a przecież wina francuskie to On!
Co do tego zgoda. Podobnie uważa Anna Wakulik w Cinema Paradiso: Znamy się mało. Najpierw może więc powiem coś o sobie. Na imię mam Ania. Urodziłam się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku w kwietniu. Właściwie to w pierwszej połowie kwietnia. Dokładnie dwunastego kwietnia. W Gdańsku. Może będziemy mieli wkrótce okazję Annę i Gdańsk bliżej poznać. Póki co warto wybrać się do Trójmiasta na wino, choć może Leśny Dzban zostawmy innym. Niekoniecznie też trafić tam trzeba po to, aby ochrzcić jakiś statek. Choć rozbić tak sobie Veuve Clicquot na jakiejś burcie czy dziobie okrętu, to chyba każdy by chciał... oprócz tych co woleliby wypić je na miejscu, rzecz jasna z gwinta;)
Wtedy ważniejsze było z kim go próbowałem, niż to jak smakował. Andrzej Daszkiewicz jeszcze w Toruniu zabrał nas po spotkaniu winno/literackim i przedstawił Markowi Bieńczykowi. Już nikt nie pamięta czy to był 1993 czy 1998 rocznik Chateau Musar. Powiedzmy, że 1993. Ale to nieważne. Marek wyciągnął ze skarpety Guirade Graillota, nieskazitelna winifikacja, bardzo dobre wino, do skarpety nieco nie pasowało, chyba, że to był Versace. Ale co z tego, jak przy chaotycznym, nieco wadliwym Musarze wyciągniętym z piwnicy przez Andrzeja, kupionym gdzieś na londyńskim lotnisku, tamto wydało się banalnie przewidywalne (nawet w ciemno można było z łatwością odgadnąć, jak wzorzec z Servres;), dopowiedziane do końca. Musar zaś żył i falował, zarazem zachwycał i odrzucał. Warto było się nad nim zatrzymać, skłaniał do rozmowy, refleksji...
Zaboleć to może posypana solą rana...a tu mnie najzwyczajniej szlak trafił! I nauczka płynie prosta: jak coś robisz to rób to dokładnie. Następnym razem przyniosę pół butelki jak już się wystarczająco upewnie, że wszystko jest ok!
... ale nie tylko on!
Korek zabolał najbardziej Markiza. Domowa minidekantacja nie budziła bowiem zastrzeżeń, a tu faux pas. Każdemu się przydarza.
Degustacji też sobie zazdroszczę, choć staram się walczyć z tym niskim uczuciem.
A co do Pinota, to on wcale aż taki zamknięty nie był. Ot taka surowa forma. Twarda ręka ojca, zamiast ciepła matki;)
Zabolał mnie korek w Grand Puy Ducasse... sam mam zadołowane takie wino (tylko chyba inny rocznik). Chociaż, z drugiej strony, przez lata dołowania to wino dało mi już i zapewne jeszcze da tyle radości i dumy z jego posiadania, że już nawet może być korkowe, albo może go wcale nie być. I tak się opłacało
Poza tym gratuluję pięknej degustacji i zazdraszczam Angelusa.
A Burgund - sądząc po moich doświadczeniach - na pewno nie był zamknięty, tylko po prostu słaby (on tak miał).
Maciej Sierpiński oraz polscy winiarze próbowali szwedzkie rondo Lukase trzy lata temu w trakcie imprezy organizowanej przy współudziale The International Association for Northern Viticulture. Relacja z tej niełatwej degustacji znalazła się tu
Chyba dzisiaj nie będzie dostępny i dobrze, trza jutro wcześniej wstać i na winnice jechać!
dlaczego nie ma otwartej nowej poczekalni?
Publiczny jest czat z gościem specjalnym czyli Wojtkiem Bońkowskim.
he?
Zwykle sami jak Rurale wybieramy miejsca gdzie jadają miejscowi. Tym bardziej byliśmy przerażeni anglosaską komitywą w la Table... tym bardziej, że żaden facet to ni był Clooney;) A jak jeszcze zachwycali się ziemniakiem i to do tego w wersji puree! U nas w byle góralskiej knajpie podają przecież pysznego ziemniaka w mundurku w sosie czosnkowym, a do tego nikt na niego wcześniej nie siada:) No ale nie próbowaliśmy więc nie ma co się czepiać mundurka, waląc na oślep steretypowym Jankesem czy Angolem, dla którego byle lepsza frytka jest pyszna.
W swoje degustatorskie możliwości często wątpię, choć częściej z właściwą mi butą feruję wyroki, dlatego degustowanie w towarzystwie Sstarlet sprwadza mnie na ziemię. Ona, która z wiejskiej tradycji rodzinnej wyniosła haut cuisine nie osiągalną dla większości domostw i restauracji (przepiórki, dziczyzna, baranina jej już dawno się przejadły), a o czym mogłem się przekonać jak co roku odwiedzając w święta jej rodziców. Dlatego próbowanie potraw w jej obecności jest dla mnie największą przyjemnością, a jej słowa wyrocznią!
Nawiązując do tematu, który poruszył Rurale. Pytania czy będziemy w stanie docenić to co próbujemy. To odpowiedź na to pytanie znalazłem podczas ostatniej degustacji DRC. Raczej nie! Większość z normalnych osób nie wiedząc, że to DRC poprosiła by o nalanie jakiegoś normalnego wina, narzekałaby na brak ciała, nawet jak na Pinota. Ci co spróbowali ciut więcej win, jak ja np., zatrzymałaby się na poziomie wskazania na pewne wady i niedociągnięcia. (Piszą, że kwiaty, dla mnie czasem one były nieco plastikowe.) Fakt, że te wady dostrzegła uznałaby ona za powód do chluby i dalej by nie poszła. W końcu jak pisał MdCC tak miło i po polsku jest dokopać wielkiemu;) Z drugiej jednak strony wina DRC miały urok niewątpliwy i szczerość oraz skromność Auberta de Villaine przez nie przemawiała. Podane do stału to one znikałyby najszybciej, nie wątpię, bo zwyczajnie smaczne były niesłychanie. No właśnie smaczne, ale idąc do restauracji za 200E czy na degustację za 400E chcielibyśmy się zapaść pod ziemię, najlepiej ze stolikiem, przeżyć oświecenie, po którym ruszymy do Tybetu... niestety w przypadku la Table i DRC miało to miejsce tylko przez chwilę... przy darmowej przystawce! Szkoda. Ale doświadczenia... bezcenne;)
A kto tak naprawdę stoi za świetną kuchnią czasami może nas zaskoczyć.
Zabawny zbieg okoliczności. Wczoraj na kanale Kuchnia.tv oglądałem jeden z filmów pokazywanych na ubiegłorocznym Food Film Fest. Żałuję, że w samej imprezie nie uczestniczyłem, bo zdaje się że to fajne wydarzenie. Jednak wracając do filmu. To był duński dokument pt. Smakując północ (Looking North for a gastronomic revolution). W skrócie chodziło o to, że szef jednej z miszelinowych restauracji w Kopenhadze, zaprosił kilkunastu innych szefów miszelinowych knajp z całego świata, żeby wspólnie przygotować obiad i kolację. Nie byłoby może w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że składniki wszystkich dań mogły pochodzić wyłącznie ze Skandynawii, których (przynajmniej tak deklarowali) niektórzy uczestnicy tego projektu nie widzieli nigdy na oczy. Film miał wymiar stricte promocyjny, czego nikt zresztą nie ukrywał. Chodziło o to żeby przedstawić Skandynawię jako ważny punkt na mapie świata sztuki kulinarnej (obok Nowego Jorku, Paryża, Londynu czy nawet San Sebastian, do którego bardzo chciałbym kiedyś pojechać), gdzie szefowie kuchni są kreatywni, otwarci, nowocześni, wyznaczający trendy.
Refleksje miałem dwie (tylko:). Pierwsza, dość banalna, opowiedziana po części już dawno temu choćby przez de Funes w komedii „Skrzydełko czy nóżka”. Autor duńskiego dokumentu jak mantrę powtarzał, że uwielbia proste jedzenie, zrobione ze świeżych składników, które pochodzą z miejsca (kraju, regionu etc.), gdzie przygotowany został posiłek (oczywiście w opozycji do fast-foodu, braku szacunku do jedzenia etc.). Podczas gdy żeby dostąpić możliwości spróbowania tego co lokalne, autentyczne, prawdziwe każdy z uczestników filmowanego przyjęcia musiał zapłacić, bagatela, 1600 euro. Tu znajduje finał ten absurd. Zresztą bardzo często podobnie jest z winem:)
Druga, to taka, że oczywiście sam chętnie wziąłbym udział w takiej imprezie:) Oczywiście jako gość, a nie jako szef kuchni, chociaż w domu to przecież ja jestem szefem! (przynajmniej tak mi się wydaje:). A tak bardziej serio, to kiedyś bardzo chciałbym spróbować takiej kuchni. Od razu jednak opadają mnie wątpliwości (nie tylko finansowe; pod stołem, jak zwykle, liczę pieniądze...). Czy byłbym w stanie docenić kunszt takich ludzi? Jakość tego co dostałem na talerzu? Odczytać co poeta miał na myśli? Czy mi, któremu największą frajdę sprawia talerz knoblauchsuppe w wytartym austriackim gasthofie czy wiadro pełne cozze w brudnym porcie w Pizzo (nie mówiąc już o tym co dobre, bo nasze:), mogłoby smakować to wielkie-małe coś, co dostałbym w miszelinowej knajpie? Tu mała dygresja. W jednym z dań pokazanych w filmie, dodano śmietanę, która wyglądała jak kawior, bo wcześniej poddano ją obróbce w ciekłym azocie. Zabawnie to wyglądało.
Może to jak z czymkolwiek innym? Na przykład jak z winem. Może dopiero po spróbowaniu 10 tysięcy etykiet możemy odważyć się i powiedzieć sobie (byle nie głośno:), że cokolwiek o winie wiemy? W przypadku restauracji z gwiazdkami Michelina, musiałbym w takiej sytuacji liczyć na inwestora z zewnątrz, bo inaczej zakończyłbym żywot postępowaniem upadłościowym. I dlatego nie wiem czy się wybiorę. Choć przecież Kopenhaga nie leży na końcu świata, a ponoć ma już 10 restauracji wyróżnionych przez ten znamienity przewodnik kulinarny.
PS. W filmie wystąpił przez moment sommelier. Posługiwał się okrągłymi komunałami (tak to jest jak się mówi o winie:) i pokazywał butelki, które wybrał. Etykiety migały jednak bardzo szybko i nie wiem w końcu czym popijali te posiłki za 1600 euro. Zapamiętałem tylko butelkę Quinta Sardonia od Petera Sissecka. No ale to też Duńczyk, więc jakoś mnie to nie dziwi, bo to oczywiście układ...
Chyba jednak dziś zakończę, czyli zgodnie z początkowym planem, bo jutro wyjeżdżam i nie będę miał pełnego dostępu do sieci. Wyniki jednak już aż tak się nie zmieniają, pierwsza czwórka od kilku dni na przedzie!
Głosowanie przedłużam do 31 XII.
Zacytuję Peyotla: "Ciekawym jak została skonstruowana, trochę krótka mi się wydaje... tak na 1 rzut oka np. Aszu 6p Disznoko czy Il Poggione BdM mogłyby się załapać, a nawet to rose od StAndrea z Egeru... itd" i uderzę się w pierś, że Aszu od Disznoko winienem dopisać (choć stary i pewno już niedostępny rocznik, ale to żaden argument), podobnie jak i inne. Listę tworzyłem na podstawie wątku nt wina roku i ostarów, tworzona więc była poniekąd wspólnie, choć nie pamiętam już czy te wina tam się pojawiły? Na przyszłość przepuszczę taką listę przez sito i poczekam na inne sugestie. Tymczasem dopiszę jeszcze te wina aby miały szansę, zawsze można cofnąć i zmienić swój glos.
Tak mi się skojarzyło, ze słodyczą zresztą, nie wiedzieć czemu;) Fotkę dałem za dużą, a potem jeszcze numer odpaliłem przez pomyłkę. A jego numer wyszedł mi 666, dacie wiarę? Rosemary by się nie ucieszyła, oj nie...
Nie chodzi o to, że detektyw tropił i do pudła pakował, po prostu nie zgadłeś:( Deo coś na Sstarwines już o tym detektywie pisał,
ale gdzie??? Podpowiem, że to Olga, ale nazwiska nie powiem:)
Ja dotarłem tramwajem Całkiem przyzwoity środek transportu we Wrocławiu, choć coraz mniej niebieskich jeździ.
Jeśli chodzi o literatkę, a właściwie "Literatkę", to jest to taki lokal na prawo lub lewo, zależy czy wychodząc, czy wchodząc, od wrocławskiego Empiku na Rynku. Wino zdaje się posiadają w ofercie, ale ze względu na zagęszczenie literatów i literatek, zagęszczenie dymu sprzyja jedynie piwu lub szybkiej ucieczce w drastycznych sytuacjach.
No i do meritum, czyli literatury w baszcie. Legenda lub plotka głosi, że właśnie tam, dawno dawno temu, w przerwach między wykładami uniwersyteckimi oraz konsultacjami powstawały pierwsze karty opisujące przygody przedwojennego detektywa z Breslau, niejakiego Eberharda M.
Zgadłem?
Pierwsze miejsce: Lisini.
Drugie miejsce: Casanova.
Trzecie miejsce: GruVe Brundlmayera w sumie! z 116 punktami.
Trzecie miejsce ex aequo: Ramnista (tylko jeden punkt za GruVe!)
Toskania trzyma się jak widać dość mocno!
Ten tytuł to jedynie gra pozorów. W przypadku baszty nie chodzi wcale bowiem o filantropię, choć pokusa
myślenia w tych kategoriach po wysłuchaniu właściciela, czyli Abrama (stąd nazwa Abram's Place) jest dość silna.
No, ale jest też druga strona szklanki, znaczy literatki. Jak w grze szklanych paciorków u Hessego,
nic nie jest oczywiste, choć taktyka i strategia odgrywa dużą rolę! Ciekawe kto wygra.
Bo przecież nie chodzi o zbawianie naszego winnego grajdołka przez Dobrego Wujka z Ameryki.
Abram przyleciał i został na dobre. Walczy z systemem i wbrew wszystkiemu stara się przywrócić dawny blask
(nomen omen stara nazwa de Luz oznacza właśnie światło!) wrocławskiej baszcie przy Hali Targowej.
Wy winoluby możemy mu być za to jedynie wdzięczni. Nie jest jednak łatwo.
Póki co aby dotrzeć do wejścia baszty trzeba kluczyć. Tajemniczy strażnik w płaszczu i kapturze czuwa.
Czasem pomoże, czasem nie wpuści;) Nikt nie widział jego twarzy, jak u Bergmanna czy ostatnio u Wendersa;)
Może i Wam uda się go spotkać... Łatwo go jednak oszukać. Przemknąć niepostrzeżenie. Wystarczy przeskoczyć przez mur.
Nawiasem mówiąc to ciekawe jak dotarł tam MikPaw;) Jest też drugi strażnik, bardziej realny.
Ten tylko pomaga. Ale to jak uda Wam się zajrzeć do wnętrza baszty.
Wracając do win z baszty (bashta wines;) to oferta obejmuje wina od kilku mniejszych co nie znaczy gorszych importerów.
O wrocławskim Food & Wine wspomniał już MikPaw, są także butelki od MJA oraz Hermitage, plączą też się Vinariusowe
flaszki, czy jakaś zapomniana butelka z Domu Wina. Fajny wybór, choć dla mnie nieco drogo. Poniżej 10PLN zejść można
jedynie w kierunku win bałkańskich, co też jest niezłym wyborem. Szczególnie w przypadku wina Pro Corde dla Jana Serce
i innych "sercowych". Z sercem związane są także wina z Transylwanii oznaczone literą V. Też wpływają na krążenie.
Tętno z pewnością przyspiesza.
A z literatek (stare czasy;) też nie ma o się śmiać, ani się z nimi droczyć czy co gorsza walczyć. Już lepiej z nich albo z nimi pić;)
Literatura mocno jest wpisana w losy tej baszty, choć wino nie jest serwowane w literatkach, a w kształtnych kieliszkach.
Związek jest mocniejszy, bardziej praktyczny i przyziemny, niż można by przypuszczać... może ktoś odgadnie?
Zostało omyłkowo wpisane dwukrotnie. Tak więc jego pozycja w rankingu powinna uwzględniać sumę punktów w nawiasach!
Podczas sztormu zmyci z pokładu wpadliśmy w odmęty morskie, głębiny Hatzidakisowych win i winnych eksperymentów. Gdy wydawało się, że nie ma już dla nas ratunku i pożre nas jakiś morski potwór np. gigantyczna nowozelandzka wielka malża, która pojawiła się jak na talerzu albo jej małżonek małż nagle w odmętach dostrzegliśmy jakąś zagubioną beczkę, francuską rzecz jasna w której szczęśliwie dotarliśmy do Parisa, zwanego też nie wiedzieć czemu Sigalasem. Z Paryża już łatwo, wiadomo Air France lata na Kretę, która reprezentowana przez Manousakisa przypominała raczej Australis Terra Incognita, stąd też Nostos, ale nasżą Atlantydą to ona z pewnością nie była. Straciliśmy na niej tylko jednego naszego człowieka, który stwierdził, że tu mu ciepło, tu mu dobrze, tutaj będzie się rozmnażał, tak więc osiedlił się tam i został na stałe. My zaś wyruszyliśmy dalej...